Nasz Zorropark i kwestia ogrodów zoologicznych

Nasz Zorropark i kwestia ogrodów zoologicznych

Niezależnie od tego, w którą wersję stworzenia świata wierzysz, i którą ze świętych ksiąg przedkładasz jako najważniejszą, według większości koncepcji zwierzęta są świadomością niższą od człowieka i powinien się on nimi opiekować.

Opiekować, a więc poznawać je i pilnować ich dobrobytu.

Wiele lat temu byłam zwolennikiem otwartych klatek i innych tego typu ruchów wolnościowych.

Oczywiście do tej pory jestem przeciwnikiem przemysłowej hodowli bydła, drobiu i szczurów doświadczalnych, ale czas płynie i niektóre ujęcia rzeczywistości wydają mi się teraz bardziej miękkie, niż wcześniej.

Abyśmy mogli poznawać poszczególne gatunki, musimy je badać, jak również opiekować się nimi w momentach kryzysu i zagrożenia. Powinniśmy też zapoznawać z nimi nasze młodsze pokolenie, od którego właściwie w stu procentach zależy nasza przyszłość. I taki jest też według mnie aktualny sens istnienia ogrodów zoologicznych.

Nasza historia z ogrodami zoologicznymi w ciągu lat przewijała się dość nieregularnie.

Z mojego dzieciństwa pamiętam socjalistyczny jeszcze i mój ulubiony w wieku siedmiu lat program „Z kamerą wśród zwierząt” który prowadzili Państwo Gucwińscy – małżeństwo kierujące zoo w moim rodzimym Wrocławiu, największym wówczas zoo w Polsce.  Z tego programu utrwaliło mi się na kilka lat pragnienie posiadania w domu szympansa, ale mama wciąż mówiła, że jeden jej wystarczy.

Potem nadeszły polityczne zmiany a wraz z nimi rozbudowa różnych przybytków edukacji i wrocławskie zoo przestało być już największe.

Trzydzieści lat później odwiedzałam wrocławskie zoo regularnie jako doręczyciel przesyłek pocztexu.

Parkowałam przed bramą auto i na piechotę – obok klatek wilków, żyraf, sępów i małp – musiałam kilka razy w tygodniu przespacerować się aż na drugi koniec obiektu do siedziby dyrekcji, gdzie według filmu TVP mieszkał ów wymarzony szympans swego czasu. Gucwińscy wtedy już nie żyli, a ja cieszyłam się tą fajną pracą, gdzie mogę szwendać się po zoo jako serwisant.

Odwiedzić któryś – a może nie jeden – z licznych wielkich indyjskich lub nepalskich rezerwatów było moim wielkim wymarzonym projektem.

W ciągu całego pobytu na Subkontynencie Indyjskim nie zrealizowaliśmy tego, bo mąż przekonał mnie, że to nie jest wcale takie trudne dla tygrysa czy krokodyla porwać takie małe dziecko, jakich mieliśmy wtedy ze sobą trzy.

Odwiedziliśmy jednak zoo w Colombo na Sri Lance, a potem zoo w Chennai.

Widzieliśmy też niektóre regionalne gatunki w tzw. środowisku naturalnym – na ile naturalne jest dla małp środowisko miejskie… Oczywiście, że jest naturalne, bo te makaki same wybrały sobie karmienie się codziennie bananami ofiarowanymi w świątyniach i u podnóży stup buddyjskich. Chociaż nie jest to jednak ich środowisko pierwotne.

Plagą wiosek i miast są grube duże małpy kradnące co się tylko da – zakupy niesione do domu, płody ogrodów i dziecięce smakołyki.

Lokalsi są przygotowani na ich inwazję – widzieliśmy, że od czasu do czasu wybierają się z plecakiem pełnym kamieni i procą w ręku nauczyć tych gości, że wokół tego domu nie warto się pojawiać. Większość gospodarzy ma koło domu specjalna ciężką pałkę, ale jeśli czasami jest to lżejszy patyk, to małpy sobie świetnie z nim radzą i niejednokrotnie mogą ten patyk odebrać, szczególnie jeśli ktoś jest mniejszy.

Takie małpy widzieliśmy w Pokharze w Nepalu, w stanie Orissa, Indie, w Tamil Nadu, gdzie jedna nawet zaszła do mnie do domu.

Historia z małpą była dla mnie niepowtarzalna i stałą się już rodzinnym mitem, chociaż dla mieszkańców tamtego regionu takie zdarzenie jest codziennością. Ale też oni zapewne inaczej w takiej sytuacji reagują.

Oni mają pałki. A ja miałam… fotel.

Dzieci wyprawiłam do przedszkola, Maja pojechała do szkoły. Siedzę sama w naszym wielkim parterowym domu z trzema pokojami i ogromnym halem, gdzie jadaliśmy nasze posiłki w stylu regionalnym – siedząc na podłodze, od której bił błogosławienny chłód. Myślę o tym, co zaraz będę robić na obiad i zmierzam do kuchni. Ale coś było szybsze. Przebiegło tak, że nie zdążyłam zarejestrować czy to pies, czy człowiek, no bo co innego. Po tym zdarzeniu w mojej pamięci małpa zapisała się jako jeszcze jedno stworzenie, które może nawiedzić niespodziewanie moją przestrzeń.

Siedziała w kuchni na kuchennej półce i patrzyła na mnie kiedy weszłam. Nie miałam pałki, nie miałam też pojęcia co trzeba robić. Czy ona bywa miła? Czy się mnie boi? A może ja powinnam? Czy może mnie ugryźć? A może zjeść? Teraz wiem, po co ona przyszła, ale na półkach nie było żadnych bananów ani ciasteczek, jedynie na oknie stała miska z pomidorami, na które mój gość popatrywał, gdy zorientował się, że mam puste ręce.  Pod ręką miałam tylko wielki fotel o wiele cięższy od pałki. Zdjęcie zrobiłam dopiero kiedy opuszczała mój dom ujmując w obiektywie jej piękną pupę.

W Tamil Nadu także widzieliśmy zielone papużki skaczące razem z gawronami po palmach. Mieliśmy też wtedy własną zieloną papużkę i ona pewnego dnia zdecydowała oddalić się do swych pobratymców.  Zielone papużki spotkaliśmy również w Czerwonym Forcie w Agrze, to jest w środkowych Indiach, stan Uttar Pradesh, tam gdzie stoi Taj Mahal.

Na Sri Lance widzieliśmy piękną wielką jaszczurkę i według wuja gugla był to gatunek waran leśny.

Niesamowite to monstrum długości prawie dwóch metrów pojawiło się pewnego dnia – i tylko raz! – na murku oddzielającym sąsiedni porzucony ogród.

Na wykonanie zdjęcia nie było szans. Potem jeszcze wiele razy wyglądałam z tej strony domu i zaglądałam przez płot, chciałam nawet przekraść się w poszukiwaniu przygody, ale zatrzymała mnie wizja innych niepowstrzymanie rozprzestrzeniających się w takim ogrodzie gatunków, takich jak węże i skorpiony. Byliśmy wszak już niedaleko od równika. To dwusekudowe spotkanie pozostawiło mi wrażenie na długo i wielki plan powtórnej podróży do jego ojczyzny.

Prawdziwego wielkiego skorpiona spotkaliśmy w Tamil Nadu, w pobliżu innego wynajmowanego tam domu. To także mityczna historia rodzinna. Pewnego wieczoru, gdy było już ciemno, a dzieci chciały jeszcze bawić się na dworze, Katia zaczęła dręczyć mnie – no chodź, no chodź. Okazało się że tam jest kot, który strasznie miauczy. Miauczy na coś i to nie brzmiało spokojnie.

Wzięliśmy więc latarkę i okazało się, że kot ma spotkanie oko w oko z gigantycznym skorpionem.

Skorpiona zabraliśmy do miski zabezpieczając przed ucieczką, a rano zrobiliśmy z tym gościem dokumentację. Potem Edo wsiadł na skuter i wywiózł skorpiona daleko za wioskę by ten spokojnie dożywał swego skorpioniego życia. A po tym zdarzeniu zamontowaliśmy oświetlenie wokół domu, szczególnie, że często chodzi się tam na boso – dzieci się bawią na boso, wieszać pranie na boso, tak samo do sąsiadki i nakarmić kotki…

Dokument filmowy możecie zobaczyć w zakładce filmów short na moim kanale yt Dorota Volkov.

W Polsce mieliśmy potem możliwość zajrzeć do zoo w Gdańsku. Na moim kanale yt również jest wiele filmików z tych spotkań.

» Wszystkie filmy zebrałam w artykule na temat tego zoo tutaj.

Teraz jesteśmy w Kaliningradzie i z okazji urodzin mojej Ani zdecydowałam, że pora zrealizować to, co dziewczynki chciałyby najbardziej – wizytę w zoo kontaktowym. Czyli takim, gdzie możesz pogłaskać kozę, jenota, wziąć do ręki kameleona i węża. To dopiero wrażenia – prawie jak w indyjskim National Reserve!

W tym mieście jest tradycyjne zoo, z alejami pod otwartym niebem i normalnymi klatkami. Symbolem ogrodu jest stary hipopotam, który jako jeden z wielkich zwierząt przeżył liczne bombardowania w kwietniu 1945. Hipopotam już odszedł, ale ogród odrestaurowano i gdy go odwiedzimy, na pewno uzupełnię informacje tu oraz na yt.

Tymczasem wybraliśmy się do kontaktowego zoo.

Zorropark otwiera się o 11.00, więc niedługo po otwarciu stanęliśmy u jego drzwi na drugim piętrze (pierwszym – po polsku) w galerii handlowo-usługowej na Gorkiego 98. Pani recepcjonistka szybko i sprawnie się nami zajęła wiedząc zapewne, że wahanie to największy wróg zarówno klienta jak i sprzedawcy.

Tak więc już dwie minuty później siedzieliśmy w króliczej zagrodzie i zajmowaliśmy się mizianiem futerkowców.

Prócz królików były tam tchórzofretki, szynszyle, świnki morskie, surykatki i  jeżyk, a wszystko to można było wziąć na ręce!

W którymś momencie zaproszono nas do pokoju gadów. Myśleliśmy, że to jak zawsze przechodzi się z pokoju do pokoju: najpierw są klatki, potem terraria i tak dalej.

Ale prowadzący zamknął za nami drzwi na zamek i poprosił stanowczym głosem byśmy wszyscy usiedli przy stole.

Zasugerował, że to gra typu quest, a mu musimy przejść pięć poziomów trudności i najważniejsze byśmy wyszli stąd na własnych nogach. No cóż, dobry show to podstawa udanego entertainingu…

Dostaliśmy na ręce gekona – gekon orzęsiony (Correlophus ciliatus) – dowiadując się od razu, że może on nam zechcieć skoczyć nagle na twarz. Według informacji prowadzącego, są to największe zwierzęta, które potrafią poruszać się po powierzchniach pionowych dzięki małym włoskom, które pozwalają stworzyć napięcie elektrostatyczne między powierzchnią a łapką. W taki więc sposób mogą one chodzić po całkowicie gładkich powierzchniach jak szkło, a nawet po suficie.

Gekony spotykaliśmy w każdym z domów gdzie mieszkaliśmy w Indiach. To stworzenie, które lubi czystość i porządek oraz żywi się owadami i jest bardzo płochliwe – zupełnie jak mieszkające w naszych szerokościach pająki. Tak jak i one gekona uważa się za dobrego ducha domu.

Prowadzący powiedział nam jeszcze, że gekony mrugać nie potrafią. Mają one przezroczyste powieki, które chronią oczy od wysychania. Aby oczy nie brudziły się, gekony je po prostu oblizują.

Następnie zapoznaliśmy się z kameleonem – kameleon jemeński  (Chamaeleo calyptratus) –  na imię ma Innocenty. I dalej od rosyjskiego znawcy dowiadujemy się, że oczy kameleona pracują niezależnie jeden od drugiego, a pole widzenia tego smoka ma zakres prawie 360 stopni. Odróżniają one o wiele więcej kolorów, niż nasze ludzkie oczy. Gekony to najszybsi na świecie myśliwi. Całe polowanie trwa przy wykorzystaniu języka 0,07 sekundy, a długość ich języka jest równa trzykrotnej długości ciała bez uwzględnienia ogona.

Kolejny poziom trudności prowadził nas przez świat węży.

Pierwszym był lancetogłów – lancetogłów mleczny (Lampropeltis triangulum sinaloae) –  ale informacja, którą dostaliśmy biorąc węża w ręce to koralowy aspid, po naszemu żmija koralowa, czyli niezwykle jadowity gatunek, którego jedna dawka jadu zdolna jest podobno zabić od 20 do 30 osób dorosłych. Patrzyłam już na filmie na gamę emocji przewijająca się przez buzię mojej Ani.

Lancetogłów przypomina jadowity inny gatunek, a różni się od niego tylko tym, że jest biało-czerwono-czarny, nie zaś żółto-czerwono-czarny. Jako że słabo rozumiem język rosyjski mówiony, zajmowałam się mizianiem tego węża, ale Ania – solenizantka tego dnia, która rozumie rosyjski świetnie – miała w oczach pytanie i strach podtrzymując wraz ze mną tego osobnika…

Wąż ten zwany jest także wężem mlecznym, albo żmiją mleczną. Nazwę taką otrzymał od farmerów południowoamerykańskich, którzy zarzucili temu gatunkowi, że spija mleko z ich krów, co oczywiście nie było prawdą.

Mit o wężu spijającym mleko prosto z bydlęcych wymion utrwalono na jednym a belgijskich arrasów.

» Arrasy Króla: wspomnienie z dzieciństwa

Gatunek żywi się drobnymi ssakami i ptakami, a także innymi wężami – w tym przedstawicielami własnego gatunku – a także wężami jadowitymi, w tym także właśnie ta najbardziej jadowita żmija koralowa może również stać się pożywieniem naszego mlecznego.  Aktywny jest głównie nocą, wszystkie węże widzą w ciemności znacznie lepiej niż człowiek. Przy pomocy języka węże odczuwają zapach.

Potem dostaliśmy na stół pytony. Właściwie to nie na stół, a na ramiona.

No nie oczywiście kłębowisko pytonów, ale ledwie dwa i to po kolei.

Najpierw był pyton królewski (Python regius) – imieniem Pluszka, co w rosyjskim slangu oznacza słodką bułeczkę luk kawałek czegoś smacznego. Według prowadzącego gatunek ten był ulubieńcem Kleopatry, stąd jego nazwa. Powiedział nam też, że królewski to najmniejszy z pytonów – wbrew sugestywnej nazwie – o spokojnym charakterze. Królewski zamieszkuje lasy równikowe i sawanny Afryki Zachodniej. Dzień spędza w norach, dziuplach, stertach liści, o zmierzchu zaś wyrusza na polowanie. Dobrze pływa i potrafi wspinać się na drzewa. Dieta tych węży w ich naturalnym środowisku składa się z małych ssaków – szczury, myszy oraz ptaków. W niebezpieczeństwie zwija się ciasno w kłębek, chowając głowę w pierścieniach ciała, dlatego po angielsku nazywają go ball python.

Następny był tygrysi – pyton tygrysi (Python molurus) – imieniem Harry i ten to już kwalifikował się na sztangę olimpijską według swojej masy. Dlatego dostaliśmy takiego pytona po jednym na dwie osoby. Jasnym się stało, dlaczego lepiej dla nas, byśmy takie doświadczenia odbywali przy stole. Prowadzący przyznał, że ten jak i inne pytony to z charakteru prawdziwe bezproblemowe słodziaki. Ten pyton z kolei jest jednym z największych na świecie gatunków pytona, a jego ojczyzną są nasze kochane Indie.

Fotkę ze spotkania z tygrysim prezentuję na głównym zdjęciu tego artykułu. Czyż nie jest śliczne? A ponadto przedstawia spotkanie jakby w obrębie gatunku. Te dwie piękności to moje córki, które – chociaż są ludźmi – to modelowo prezentują swoimi charakterami zgodność z psychologicznymi archetypami chińskiego zodiaku. Tak więc jedna to wąż, druga zaś tygrys według wzmiankowanego systemu. Na ramionach oczywiście pyton tygrysi.

Z pokoju terrariów wyszliśmy żywi, a następnie pochodziliśmy jeszcze trochę pomiędzy futerkowcami. Pogłaskaliśmy śpiącego jenota. Liski, które reklamują ten obiekt spały i nie rekomenduje się w ogóle ich głaskania.

Zaszliśmy do milutkiej kozy, podobno kameruńskiej i głaskając ją wspomnieliśmy naszą Zośkę, która wyżywiła kozim mlekiem Nadię i Katię gdy były jeszcze malutkie. Zośka była moim świetnym kumplem, zdarzało się czasem, że chodziłam za nią po całej podwrocławskiej wsi Slęza, gdzie wówczas mieszkaliśmy, by ja w końcu przyprowadzić do domu.

Porozmawialiśmy z jednym makakiem, który w tym zoo mieszka. Makak ten ma 6 lat, na imię ma Anton i mieszka sam w całej klatce. Informacje te otrzymaliśmy nie od małpki, a od od pani przewodniczki w pomarańczowej koszulce, których w tym zorroparku jest kilka. Z małpką rozmawialiśmy wyłącznie na temat bardzo indywidualnych ważnych kwestii osobistych.

Gatunek makak jawajski, inaczej m.krabojad, ponieważ na wolności żywi się krabami.  Anton nie lubi żadnych gości na swoim terenie prócz dwóch osób sprzątających, upoważnionych do wchodzenia na jego terytorium. Makak ten bardzo lubi kolorowe zabawki i dość szybko je zgryza. Uwielbia także oglądać bajki oraz filmy dokumentalne o innych małpach. Przez ścianę plexi można się z Antonem komunikować i – jak się dowiedzieliśmy – bardzo lubi on zaglądać w cudze torebki. Ja więc filmowałam, a Edo pokazał makakowi zawartość mojej torebki.

I nie wiadomo co zaszło, ale coś Antonowi się nie spodobało nagle. Myślę, że mógł to być zapach wody toaletowej (nie mojej!), bo przecież małpki nie przepadają za takimi aromatami. Potem jednak był już miły na swój małpi sposób, a nawet pozował do zdjęć wisząc na swojej sznurkowej drabince przy plexi.

Wymieniłam tu wszystkie gatunki spotkane przez nas na Gorkiego, no może nie przyjrzeliśmy się dokładniej wszystkim gadom, wystarczyły nam wrażenia z questa. Szczegółowo napisałam tylko te informacje, które zasłyszeliśmy od przewodników w Zorroparku.

Nasze spotkania z poszczególnymi gadami możecie zobaczyć w zakładce filmów short na moim kanale yt Dorota Volkov; na filmach długometrażowych mam więcej ujęć z innymi mieszkańcami tego Zorroparku.

Artykuły powiązane