Welcome to Pindia
31 stopni, niebo bez jednej chmurki…
albo ulewny deszcz niemal cały dzień, brnięcie błotnistymi ścieżkami. Wieczór ciepły, 6 rano jeszcze przyjemnie chłodno, a potem już tylko pokornie znosisz lejący się z nieba żar i lejący się z ciebie pot. Do 13, bo potem fairant. O 16 powolna mobilizacja i wieczorkiem India powraca do życia.
Całonocny festiwal słyszany gdzieś daleko, może dwa km od nas i nagle bębny pod naszym domem o czwartej rano… standard. Dzieci śpią, przywykły do festiwalowego życia. Za dnia tu i tam tańczące w czerwonych sari tabuny kobiet i co bardziej mężnych panów. Akurat w Indiach i Nepalu trwa festiwal Teej (czyt. „tiiz”) – a więc imprezowanie znowu jest na porządku dziennym.
My tu w środkowoeuropejskim kraju Rzeczpospolitej prowadzimy się podobnie. Zadania wykonują się same, jeśli nie stosuje się do nich zbyt wiele mózgowych fal. Można cieszyć się obecnością zjawisk, otaczających ludzi i swoją własną.
» Ramayana – najważniejszy epos hinduski
Gotujemy po naszemu, buzia przepełniona sosem ze sporą dawką chilli dodaje apetytu na jeszcze i niesie energię na upalne popołudnie.
Życie nie wycofało się do mózgowej skorupki, a ogarnia całe ciało – obowiązkowa joga rankiem i szalony (od zastosowania szala) taniec wieczorkiem.
Ten kraj wokół nas nazwaliśmy P-India – życie ze swobodą, z jaką żyją w Indii, ale tu, na polskiej ziemi, gdzie siedzimy, tylko po to by wypełnić nasze powinności karmiczne.
To przestrzeń, gdzie wolność, naturalność i taniec nie są upychane do leżącego na strychu worka pod nazwą „romantyka” – ze względu na brak czasu lub odmienne trendy społeczne.