Monsunowa wyprawa na Sarangkot

Monsunowa wyprawa na Sarangkot

Dnia 1 lipca wyruszyliśmy całą rodziną na Sarangkot. Wyszliśmy nie tak rano, bo ok. 11.

Było słonecznie i – dzięki nocnym ulewom – parno… co jednak zasadniczo nam bardzo odpowiada. Po przeżyciu ciężkiej zimy w Nepalu (gdy temperatura schodziła poniżej 10 stopni Celsjusza) aż do tej pory cenimy każdą możliwość wygrzania kości.

Właściwie z Pokhary są trzy powszechnie używane drogi prowadzące na Sarangkot.

Wejście od wschodniej strony – od strony Bindabasini Temple – to droga asfaltowa, którą wjeżdżają busiki wiozące fanatów paraglitów i zjazdów zipem, a także tych, którzy przed świtem chcą być na górze by oglądać wschód słońca nad Himalajami. Przy tej drodze znajduje się niewielki klasztor buddyjski tradycji Njingma, a wyżej – gdzieś na uboczu drogi jest ośrodek odosobnieniowy Lamy Dupseng Rinpoche tradycji Kagyu.

Wejście od strony zachodniej – czyli od głównej drogi na Lakeside biegnącej wzdłuż jeziora – zaczyna się na samym końcu turystycznej wioski, gdy prawie kończą się guest house i hotele, a zaczynają się obiekty będące dopiero w budowie. Schodząc z asfaltowej drogi na prawo wchodzisz na gliniasto-kamienistą drogę wiejską między domkami. Rychło trzeba od niej odbić na ścieżkę prowadzącą w górę. Od tej pory niemal do samego końca wiodą nas kamienne schodki poukładane w gęstym tutaj lesie i wyżej, między domkami.

Na zdjęciu obok widać kolorowe płachty plastiku na szczycie góry – to będący w budowie rosyjski obiekt hotelowy pod nazwą Jurasic Resort… zdaje się, że wzgórza Pokhary są obsypane ta marką.

Trzecia droga – można tak rzec, środkowa – prowadzi z Jarebar, który właściwie należy też do Lakeside, jest jednak oddalony od wód Phewy o około kilometr.

Zaczyna się ona ostrym i urokliwym podejściem ścieżką między zaroślami. Gdy dochodzimy do wsi Methlang, droga staje się szersza i tu już ludzie poruszają się na skuterach. W tym miejscu łączy się ona z dwiema innymi drogami prowadzącymi z Pokhary: jedna prowadzi także z Lakeside, od drogi przy jeziorze; druga zaś wiedzie od Baglung Highway (na wysokości Mahendra Pul – regionu w Pokharze, gdzie kupuje się rzeczy w dobrych cenach), głównej drogi miasta leżącej po wschodniej stronie Sarangkotu.

Mieszkając już w Methlang mieliśmy jakby połowę drogi za sobą… mijając więc Rock Garden Resort – ekskluzywny obiekt turystyczny – poszliśmy dalej przez kolejną wieś, Gyarjati.

Po drodze piwko jedno, drugie… w ciągu dwóch godzin dotarliśmy do znajdującej się na górze wioski zamieszkanej przez dwie kasty – Magarów i Chetri.

» Na temat kultury Chhetrich i Brahminów przeczytaj tu. 

W kolejnym sklepiku wypiwszy cokę, zdecydowaliśmy się skorzystać z zaproszenia na mutton rice (to ryż z gulaszem z koziego mięsa, wysoko cenionego ze względu na jego rozgrzewające właściwości). Dziewczyna bardzo ucieszyła się, słysząc że nasze dzieci lubią daal bhat i zorganizowała się szybko by powieść nas na obiad do swojego domu.

Spacer w kierunku jej domu okazał się procesją, podczas której zachodziliśmy niemal do wszystkich domków po drodze, by poinformować członków wielkiej rodziny Thapa (kasta Chetri) że oto my właśnie jesteśmy tu w waszej wsi i idziemy jeść obiad do Santi, naszej koleżanki.

Po drodze zakupiła ona dwa kurczaki, które to właśnie okazały się być muttonem – czyli hasło mutton curry okazało się być takim przeznaczonym dla nas szyldem reklamowym, gdyż słowo mutton oznacza w tutejszym języku dwa razy droższe mięso z kozy.

Dotarliśmy ostatecznie do domu Santi, gdzie wspólnie przygotowaliśmy mutton curry na bazie kurczaka. Ja kroiłam cebulkę, Edo kroił kurczaka, Santi zaś podpijała raksi i kręciła się po obejściu kontrolując gotujące się mięso.

Koszty zakupu produktów i przyrządzenia potraw ustalono na 500 NRS, co ochoczo pokryliśmy z nadwyżką.

Z wizytą przyszła siostra naszej gospodyni, Lakshmi oraz jej syn Siddharta, a potem matka sióstr, wszyscy z rodu Thapa, kasty Chetri. Nacykaliśmy nieco wspólnych zdjęć, aż w końcu pojawił się przed nami obiecany kurczak. Nie pojawił się jednak daal bhat, więc rychło upomnieliśmy się o nasze dania…

Nie wspomniałam jeszcze w tym poście o popularności alkoholu w Nepalu – zasadniczo rakshi, czyli nepalski bimber, lub inne alkohole na bazie prosa pędzą wszyscy oprócz Brahminów.

Brahmini – będąc od stuleci powiązanymi z cechem nauczycieli i mistrzów duchowych – starają się utrzymać swą kastę jako czystą, najwyższą ze wszystkich kast. Jednak kasty i ich zwyczaje współcześnie mieszają się, a starania brahminów przechodzą na plan dalszy, co wiemy z naszego sąsiedzkiego – z zaprzyjaźnionymi Brahminami – zamieszkiwania.

Tak więc w zasadzie – mniej lub bardziej oficjalnie – rakshi piją wszyscy którym ona smakuje, szczególnie w zimnych częściach Nepalu, a więc na przedgórzach Himalajów i wyżej.

W pijackim rauszu nasz ryż poszedł w zapomnienie i gdy upomnieliśmy się o daal bhat na wysokości zadania stanął małoletni syn Lakshmi.

„Pięć minut” – powiedział.

Ryż był naprawdę szybko i w końcu posiliwszy się solidnie i pożegnawszy z pijaną gospodynią domu skierowaliśmy się z powrotem w kierunku Methlang.

Cykl upałów i ulewy tak charakterystyczny dla tego czasu a teraz mamy monsun – był tego dnia tak samo regularny. Wychodząc patrzyliśmy na wiszące nad nami czarne chmury, co nakazało nam poubierać przeciwdeszczówki.

Gdy wspinaliśmy się w górę wsi – z powrotem w kierunku głównej drogi kamienistej wiodącej z Sarangkotu do Methlangu – już mżyło. Potem szliśmy w deszczu, a potem jeszcze w regularnej ulewie.

Nasze wyprawy mają zawsze smak wielkiej przygody, a więc jedyne, co było dla naszych maluchów ważne, gdy szliśmy w ulewie to to, że można brodzić w płynących drogą strumieniach deszczu i wysoko chlapać oraz ślizgać się na gliniastym błocie.

Tuż przed wioską Gyarjati znajduje się rozwidlenie i – świadomi czy nieświadomi złej drogi, a może w duchu przygody – poszliśmy drogą do góry czyli na lewo zamiast na prawo w dół. Tam, pośród trawiastych pagórków pobłądziliśmy nieco i zgubiliśmy jedni drugich.

My z małą Anką wróciliśmy do rozwidlenia zachodząc po drodze do jasno oświetlonej chatki. Tam przeorganizowaliśmy bagaż i niepomni na zaproszenia gospodarzy na nocleg wyszliśmy ponownie pod nieustające strumienie ulewy.

Zmierzchało, nie było jednak bardzo ciemno. Doszedłszy do rozwidlenia skręciłyśmy poprawnie w lewo na dolną drogę i niedługo ujrzeliśmy w półmroku domki Gyarjati.

W tym kompletnym błocie buciki Anki – choć dobre jakby turystyczne sandałki – kompletnie nie sprawdzały się, siedziała więc u mnie na plecach.

Ostatnim domem we wsi – czy pierwszym idąc od strony Methlang –  jest sklepik, który oczywiście był zamknięty, gdyż żaden rozsądny Nepalczyk nie włóczy się w ulewie po sklepach ani po wsi, jeżeli tylko nie chodzi o ratowanie plonów zboża czy innych dóbr… Tam przystanęliśmy odpocząć, zrzuciłam Ankę z pleców, która – mimo adrenaliny – wydawała się już ciężka.

Wyglądaliśmy za resztą rodziny spod zadaszenia nad sklepem, wierząc że idą gdzieś za nami. Jednak żadni szaleni wędrowcy – prócz nas nie wyłaniali się z mgły.

Wrzuciłam plecaczek i Ankę z powrotem na plecy i poszliśmy dalej drogą pomiędzy majaczącymi się we mgle skałami.

Po drodze minął nas korowód motocyklistów – zapewne nepalskiej młodzieży – nie zważających na ulewę. Tam już drogą płynęła naprawdę szeroka rzeka, którą jednak przebyłam bez trudności omywając nogi z błota.

Ostatecznie dotarłyśmy w końcu do Methlang i tam okazało się, że niemal w tym samym czasie zagubiona przez nas reszta rodziny dotarła do domu.

Musieliśmy wiec iść jednak równocześnie, czy minąć jedni drugich w którymś momencie, gdyż w tych warunkach żadnej alternatywnej drogi nie mogło być, prócz tej jednej którą przebyliśmy rano, względnie jeszcze wtedy przejezdnej…

Maluchy ciepło ubrane zasiadły na łóżku na swoim poddaszu grać na telefonie, Anka zaś usnęła.

My z Mają opowiadałyśmy sobie nawzajem historie z drogi, konfrontując mijane przez nas miejsca. Okazało się, że do mocno oświetlonego domu staruszków dotarli oni dwadzieścia minut po naszej z Anką wizycie. I oni również otrzymali ofertę noclegu.

Maja jednak uparcie trzymała się idei powrotu do domu i konsekwentnie poprowadziła ojca i siostry właściwą drogą.

Rano okazało się, że jedyna droga, prowadząca z naszego domu dokądkolwiek – do innych dróg, skąd można dojechać w dowolną część miasta – stała się nieprzejezdna.

Osuwiska, które w monsunowym czasie nawiedzają wzgórza stanowią istotne zagrożenie dla mieszkańców okolicy. Tej nocy w wielu miejscach w Dolinie Pokhary zagrzebało ludzkie dobra, monsun pochłonął także – według informacji sąsiadów – jedno ludzkie życie.

U nas w Methlang na szczęście nie było szkód, oprócz jednego sąsiedzkiego domu, który na szczęście stał pusty. Ale po mleko dwa domy dalej nie dotarłam.

Dopiero o dziewiątej babcia mleczarka, znając alternatywną ścieżkę przez zarośla przyniosła nam mleko i ku radości dzieciaków przystąpiliśmy do przyrządzania spóźnionego śniadania.

Patrząc co osuwająca się jedna skarpa zrobiła nie tylko z naszą drogą, ale również ze sporą częścią masywu naszego wzgórza zobaczyłam na własne oczy, jak landslides mogą kształtować góry…

Droga na Sarangkot; W gościnie u Chhetrijki.

Artykuły powiązane

Zostaw komentarz

Войти с помощью: